Cieszę się: życie! (wykrzyknik)
Zuzanna Ginczanka, wł. Sara Polina Gincburg (ur. w 1917 roku w Kijowie) - polska poetka żydowskiego pochodzenia. Zaczęła pisać w wieku 10 lat, w piśmie "Echa Szkolne"Gimnazjum Państwowego im. Tadeusza Kościuszki w Równem Wołyńskim publikowała swoje pierwsze wiersze. Współpracowała w "Wiadomościami Literackimi", należała do kręgu Skamandrytów. W 1936r. ukazał się jej debiutancki tom zatytułowany "O centaurach". W tym samym roku rozpoczęła studia pedagogiczne. Zginęła rozstrzelana przez hitlerowców pod koniec 1944 roku.
Fragmenty posłowia Tadeusza Dąbrowskiego do "Wniebowstąpienia Ziemi" - zebranych wierszy poetki:
"Wybitna poezja wyrasta z niepokoju albo zachwytu. (...) Wybitna poezja nie stwierdza, ale szuka. (...) Prawdziwa poezja jest zachłanna, nienasycona, głodna, buntuje się przeciwko zastanej rzeczywistości (...), poznaje przez dotyk, ciało i krew. Chce brać w siebie świat, ocierać się o świat, przepuścić przez siebie świat. Ranić się i wylizywać z ran. Rozproszyć się i odzyskać na nowo, z igliwiem we włosach, piachem między zębami, żywicą na skórze. Poezja jest samopoznaniem, które nigdy się nie dokona, bo w ostatnim wersie jesteśmy już kimś innym niż w pierwszym. Tak ciekawa siebie i Innego, samoświadoma i zdyszana - jakby z lęku, że nie zdąży się wypowiedzieć - jest twórczość Zuzanny Ginczanki (...) Uratujmy Ginczankę przed jej polskością. Uratujmy Ginczankę przed jej żydowskością. Przed jej obezwładniającą urodą. (...) Przed jej dwudziestosiedmioletnim życiem i tragiczną śmiercią. (...) Czytajmy ją bez litości. (...) Niech będzie dla garstki swoich czytelników poetką, która grała - gra - o najwyższą stawkę. O Ja."
POEZJA
Wyjaśnienie na marginesie
Nie powstałam
z prochu,
nie obrócę się
w proch.
Nie zstąpiłam
z nieba
i nie wrócę do nieba.
Jestem sama niebem
tak jak szklisty strop.
Jestem sama ziemią
tak jak rodna gleba.
Nie uciekłam
znikąd
i nie wrócę
tam.
Oprócz samej siebie nie znam innej dali.
W wzdętem płucu wiatru
i w zwapnieniu skał
muszę
siebie
tutaj
rozproszoną
znaleźć.
miasto
myślało się dawniej: my –
a potem przyszło miasto.
wypełło czerwce i lipce posuchą ulic, jak chwasty –
wwięziło we mnie szaleństwo rozkołysanych perspektyw –
wmąciło bezłady linii – skreśliło pionami szepty.
było mi miasto przebudzeń i było mi miasto do snu –
były mi jakieś schody rozbite w spirale osnów –
były płaszczyzny wpłask i inne wprost i na ukos ––
i już nie umiem cię znaleźć i już nie umiem cię szukać.
blask lamp mnie spotkał olśnieniem, deszczem i białym gradem
(wołam:
oddajcie mi dawne wzruszenie prężne, jak badyl!)
wiadomo dzisiaj – dom, to nie jest miłość, lecz sześcian
(wołam:
oddajcie mi las i radość ścieżek na przestrzał!)
widziałam ulice z okien kręte w zbłąkany chodnik –
błąkały mnie sztywne płyty w tygodnie bezletnie – co dnia.
przyszło nieznane miasto obcością nas ożałobnić –
przede mnie przyszło myślnikiem; kropką stanęło za tobą.
dziś myślę ty i ja –
Labirynt obłędny
Pusty czworokąt w ścianie, drzwi, obłędnie się rozmnaża dokądś,
dokąd nie spojrzę, rosną drzwi stokrotnie płaskie jak prostokąt -
dokąd nie pójdę, będą drzwi i skąd nie przyjdę, pozostaną,
póki mi wrosną klinem w mózg - aż mi się wżgną i wryją raną,
i będzie pustka czwórnych ram, i będzie czwórnych kątów bezsens,
będzie szaleństwo rannych ścian, z których wydarto miąższ okrzesem -
w mózg się wśrubuje niby wir skośnie wrotnymi nawrotami
rozwirowany wachlarz drzwi, co razem są i nie są drzwiami.
A w tym obłędzie przyjdzie myśl, która przebodzie mnie jak motto,
że w zawiłości setek drzwi jedne są ciszą i prostotą -
rozpędzi w skos i w tył i w przód każda przedarta w kwadrat czeluść,
aż wreszcie jedność weźmie w chwyt mnie wysmaganą wprzód przez wielość.
Tysiąc tysięcy niedrzwi-drzwi, prze które muszę iść, choć nie chcę,
groteską swych bezzębnych paszcz świadomość progów swych wychłepce;
tysiąc tysięczne pierwsze drzwi mogłyby dziś już wtulić w spokój,
lecz jest ten szał, co woli ból rozbłąkań, niż się portem okuć.
Jeśli przestanę pędzić w przód w dni ludzką męką nieczłowiecze,
tysiąc tysięcy białych dni przeze mnie ciszą się przewlecze -
a jednak chcę na każdy cios w boleści w przód się rwać wieczyście,
miast czekać w mgle ogłuchłych cisz, aż samo do mnie przyjdzie wyjście.
Dziewictwo
My ...
Chaos leszczyn rozchełstanych po deszczu
pachnie tłustych orzechów miazgą,
krowy rodzą w parnym powietrzu
po oborach płonących jak gwiazdy. -
O porzeczki i zboża źrałe
soczystości wzbierająca w wylew,
o wilczyce karmiące małe,
oczy wilczyc słodkie jak lilie!
Ścieka żywic miodna pasieczność,
wymię kozie ciąży jak dynia -
- płynie białe mleko jak wieczność
w macierzyńskiej piersi świątyniach.
A my ...
... w hermetycznych
jak stalowy termos
sześcianikach tapet brzoskwiniowych
uwikłane po szyję w sukienki
prowadzimy
kulturalne
rozmowy.
Fizjologia
Pod opalonym naskórkiem krew podrażniona boli —
w krętych opętlach tętnic życie wylewa wisłą,
w cienki nabłonek wargi ciśnie się krwawo półkolem,
rumieńcem zgrzanych policzków w manifest chce mi wytrysnąć —
cieszę się: życie! (wykrzyknik); oddechom daję posłuch,
że niby: lat siedemnaście,
że niby: jestem szczęśliwa,
a przecież jestem nadziana na pal, na własny kręgosłup
(mam w sobie śmierć nieuchronną jak igła krążąca w żyłach)
to nie da się przekabacić,
i nie da się przeżebrać:
w prześwicie słońca przez dłonie mogę pięć kości dostrzec —
pod pomarańczą piersi jest suche jak gałąź żebro
a pod gibkimi mięśniami jest sztywno chruściasty kościec —
Oczami jak agrafkami
ostro wpięłam się w świat,
żółto strzelony promień
w źrenicę wwiercił się jak świder —
znienacka srebrzystym dyskiem
blask w odbłysk tęczówki wpadł,
znienacka w przymknięciu powiek
wzrok z chwytu świata się wydarł —
pamiętasz jaki ma znak
w dwa serca rozcięta grusza —
i jaki na wargach smak
zostawia jabłeczny rozgryz?
soczysty wytrysk czereśni,
gdy podniebieniem ją zdusisz
jest zwiastowaniem bolesnym
i lipca chrzestem szczodrym —
Ostrość. Czujność. I baczność.
: broń naostrzona — zmysły
w walce z dniem, co jest dzisiaj
zdobywam następny dzień —
zgrzyt żwiru, żarna i żużlu
jest wiedzy tajnym domysłem
a łupem jest to i tamto
i wszystko, wszystko, co wiem.
Walko, tania sentencjo,
w której zwycięstwo jest klęską,
w której zdobywasz kwadranse,
któreś właściwie już oddał;
pod lśniącą klingą — źrenicą,
siekącą ostro i gęsto
wyczuwam twarde obrzeże —
pusty jak zero oczodół. — —
Ucieczka
Rozżarzony płomieniami barw dziki ogród tkwi w ziemi jak lont,
przytknij czerwień gorącą jak ogień, i wybuchnie ziemia petardą —
pyszny paw z kolorowej emalii w pełnym słońcu przechadza się hardo
za szpalerem liściastych klonów ustawionych w zielony rząd.
Tak jest w dzień: słoneczniki krążące, ostrych jaskrów rozsiane iskry,
liście klonów kryte lakierem i wyniosłe, krzykliwe pawie;
północ jasna jak żółte południe od połysku i blasku błyskawic,
grom za gromem drzewa zapala samym blaskiem i samym połyskiem.
Po samotnych krążę pokojach, o ogrodzie myśląc nieznanym,
zapatrzona w szare obicia, zasłuchana w skrzyp i szelesty,
ja — jedyna wiadoma ziemia pośród martwo krążących planet,
pośród spraw jawnego koloru i niejawnej, niejasnej treści —
patrzę w luster stojące stawy i wypływam z nich jak topielec,
oczy badam dłonią wylękłą i wyczuwam twardy oczodół,
wtedy — krzyk — i wybiegam na oślep do pawiego, barwnego ogrodu,
do miedzianych drzew rozżarzonych i do bzów rozpalonych do bieli,
w zatrzęsienie wpadam kasztanów, w kołysanie leszczyn i wierzb,
w krzątaninę mglistych pozorów i niejawną, niejasną treść —
płaczę z żalu,
całuję w usta,
śmiechem parskam
i marszczę brew,
tylko życie mi w życiu zostaje,
by o śmierci zapomnieć na śmierć.
Komentarze
Prześlij komentarz