Od żywota pustego bez muzyki bez pieśni chroń nas...

Józef Czechowicz - urodził się w 1903 roku w Lublinie. Łączony jest z twórczością II Awangardy, blisko mu także do poezji symbolicznej i polskiego katastrofizmu dwudziestolecia międzywojennego. Był redaktorem kilku czasopism. W Bibliotece "Reflektora" ogłosił swój debiutancki tomik "Kamień" (1927). Związany był także z "Kameną" w Lublinie i "Kwadrygą" w Warszawie. Zginął podczas bombardowania miasta przez hitlerowców, 9 września 1939 roku.

Świat jego poezji zdominowała prowincja. Typowym pejzażem jest w niej wieś i niewielkie wschodnie miasteczko. Odnajdywał w nich model życia charakteryzującego się spokojem i łagodnością, co podkreślał jeszcze oniryczną stylizacją. Posługiwanie się snem uwalniało prawdziwe miejsca od realności, przesuwając je w stronę mitycznej Arkadii. 

Prowincji przypisywana jest czystość, jednak często w kresowy pejzaż wprowadzany jest nieokreślony niepokój. W nagromadzeniach symboli i aluzji pojawiają się wątki katastroficzne. Ich źródłem są traumatyczne doświadczenia Czechowicza związane z udziałem w wojnie i obsesyjna myśl o własnej śmierci. Ładowi i harmonii świata przeciwstawiony jest więc rozpad jego porządku.

W poetyce Czechowicza istotnym jest też rozluźnienie układu wersów, rezygnacja z wielkich liter i interpunkcji. Wyróżnik jego poezji to również muzyczność, ujawniająca się głównie w stosowaniu instrumentacji głoskowej oraz odpowiednie operowanie nastrojem. Czesław Miłosz tak pisał o Czechowiczu: Chciał rozluźnić budowę zdania, zwolnić słowa do innych niż potocznie używane związków, ale nie przeciw duchowi języka. Cenił przede wszystkim pieśń ludową i lirykę mieszczańską. (...) Czechowicz wyrażał jakąś ogólną atmosferę, jak każdy prawdziwy poeta. Bezbronne piękno - oto jego wiersze. (...) Był to poeta minor, zdający sobie sprawę ze swoich zagadnień. (...) Nie silił się na wielkie poematy, bo wiedział, że forma, jaką rozporządzał - i jaką rozporządzały miejsce i czas - nie jest po temu. (...) Miał temperament mistyczny, sztukę ujmował jako zbliżanie się do Dziwu. (...) Dziwo czy Dziw, którego poszukiwał, przebywało na krawędzi jawy i snu, rzeczywistości i fantazji ludowej. (...) Rozpowszechniony jest pogląd, że poeci to organizmy szczególnie wrażliwe na przyszłość, że wyczuwają to, na co ślepi są jeszcze inni. Ta opinia wydaje się słuszna. Jednak jest chyba również w poetach mocniejsza niż w innych pamięć setek tysięcy lat życia przed powstaniem tego, co nazywa się cywilizacją. (...) Można przypuścić, że poeci są to osobniki i przyszłościowe, i regresywne, nigdy w pełni nie pogodzone ze światem obiektywnym praw i rzeczy - co nie wróżyłby im ani szczęścia, ani nawet istnienia w obecnych czy też już dojrzewających warunkach.  Czechowicz jest zapewne jednym z ostatnich poetów polskich, w każdym razie na długo.


źródła: na podstawie podręcznika do liceum wydawnictwa OPERON



POEZJA



Knajpa

Tłumnie mijały się auta
cętkowane kręgami lamp
wracano z rautu

Nagie ramiona w bransoletach pochylały się nad brukiem
równolegle poziomo i w ukos
z gestów dam
wynikało że chcą spędzić wieczór w gabinetach
pić wesoło i długo

Błysła zabawa

Nie było gwiazd
nic wiadomo było czy noc już schodzi
w czterech jedwabnych ścianach nie ma ulic miast
nikt nic przechodził

Głosy w pijaństwie gasły głaskały się coraz dalej
smukły pan całował ażurowe pantofelki
jedna para tańczyła
spadała komenda pij nalej
z ust panienki w sukience lila
gulgotały nad kieliszkami butelki

Nagle zaczęły się przesuwać kąty gabinetu
żeby nie upaść musieli usiąść
czarne nocne okno błądziło ze ściany na ścianę
kwadraty posadzki goniły za daleką metą
wydęte banie portier wirowały nad stołów oceanem

Usiedli usnęli
gabinet jak wagon pomknął ku świtowi
głowy pijane odrzucili w tył
żyły im nabrzmiewały krwią i alkoholem
a z niemocy tych głów z gorączki żył
realizuje się fantom-Golem

Byłby może zmiażdżył tę gromadę
ale oto
w liryce dalekiego tanga
zaczął warczeć codzienny motor
zmieniło się niebo blade
w jaskrawy prześwietlisty hangar


Śmierć

Za ścianą płaczą dzieci
Ona do mnie mówi
Oddycham lodowym kwieciem
nieznanych równin

A tam kołysanki
a tu chust poszum
nie ma nic gorętszego cichszego od jej głosu

Na próżno żyję myślę chodzę tylko przed Progiem
a gdy płynę przez miasto wieś
szumię lasami kawiarnią bezdrożem teatrem
to ona zawsze jest gdzieś
za ciszą nocną wiatrem

Zgłuszyć nie mogę

Nieruchome nad ulicą zachody
miedziane jak grosz
gwarzące syrenami samochody
mury fabryk w nieustannym tętnie
mądry pociągu bieg 
krzyczą o życiu namiętnie
nie wierzą że jest brzeg

Ja chcę nie wierzyć i nie chce wierzyć mały poszarpany kruk
którego psy rozdarły
śmierć chodzi ona do mnie mówi szeptem gorącym
zdaje się że z obrazu złotego dna wychodzi Bóg
schyla się nade mną umarłym i krukiem zdychającym
  
Na rzęsach wstydliwa łza
widzę w niej świat gliniany jak skarbonka
nachodzi na mnie lodowa łąka 
to już nie ja
  
I ciebie kruku nie ma
(może nikogo nie ma za złotym tłem)
zawiły schemat


Przemiany

Żyjesz i jesteś meteorem
lata całe tętni ciepła krew
rytmy wystukuje maleńki w piersiach motorek
od mózgu biegnie do ręki drucik nie nerw

Jak na mechanizm przystało
myśli masz ryte z metalu
krążą po dziwnych kółkach (nigdy nie wyjdą z tych kółek)
jesteś system mechanicznie doskonały
i nagle się coś zepsuło 

Oto płaczesz
po kątach trudno znaleźć przeszły tydzień
linie proste falują - zamiast kwadratów romby
w każdym głosie słychać w całym bezwstydzie
Ostatecznego Dnia trąby

Otworzyły się oczy niebieskie
widzą razem witrynę sklepową i Sąd
przenika się nawzajem tłum - archanioły i ludzie
chmurne morze faluje przez ląd
ulicami skroś tramwaje w poprzek 
suną mgliste rydwany
pod mostami różowe błyskawice choć grudzień

Otworzyły się oczy niebieskie
widzisz siebie - marynarza w Azji
a zarazem 3-letniego 5-letniego chłopca
na warszawskim podwórku
i siebie przed maturą w gimnazjum
namnożyło się tych postaci stoją ogromnym tłumem
a wszystko to ty
nie możesz tego objąć szlifowanym w żelazie rozumem

Myśli proste falują światy zaćmiewa wichura
gdzie wiatr dmie - gasną latarnie
trąba w ciemności ponura
i wołasz
WŁADYKO PRZYGARNIJ

Otóż i jesteś umarły
w mechanizmie poruszają się kółka ale nie te
przez zepsucie się małej sprężynki
spadłeś piękny meteorze
na zupełnie inną planetę


żal

głowę która siwieje a świeci jak świecznik
kiedy srebrne pasemka wiatrów przefruwają
niosę po dnach uliczek
jaskółki nadrzeczne
świergocą to mało idźże

tak chodzić tak oglądać sceny sny festyny
roztrzaskane szybki synagog
płomień połykający grube statków liny
płomień miłości
nagość

tak wysłuchiwać ryku głodnych ludów
a to jest inny głos niż ludzi głodnych płacz
zniża się wieczór świata tego
nozdrza wietrzą czerwony udój
z potopu gorącego
zapytamy się wzajem ktoś zacz

rozmnożony cudownie na wszystkich nas
będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie
ja gdym z pługiem do bruzdy przywarł
ja przy foliałach jurysta
zakrztuszony wołaniem gaz
ja śpiąca pośród jaskrów
i dziecko w żywej pochodni
i bombą trafiony w stallach
i powieszony podpalacz
ja czarny krzyżyk na listach

o żniwa żniwa huku i blasków
czy zdąży kręta rzeka z braterskiej krwi odrdzawieć
nim się kolumny stolic znów podźwigną nade mną
naleci wtedy jaskółek zamieć
świśnie u głowy skrzydło poprzez ptasią ciemność
idźże idź dalej



Na wsi

Siano pachnie snem
siano pachniało w dawnych snach
popołudnia wiejskie grzeją żytem
słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach
życie - pola - złotolite

Wieczorem przez niebo pomost
wieczór i nieszpór
mleczne krowy wracają do domostw
przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu

Nocami spod ramion krzyżów na rozdrogach
sypie się gwiazd błękitne próchno
chmurki siedzą przed progiem w murawie
to kule białego puchu
dmuchawiec

Księżyc idzie srebrne chusty prać
świerszczyki świergocą w stogach
czegóż się bać

Przecież siano pachnie snem
a ukryta w nim melodia kantyczki
tuli do mnie dziecięce policzki
chroni przed złem



modlitwa żałobna

że pod kwiatami nie ma dna
to wiemy wiemy
gdy spłynie zórz ogniowa kra
wszyscy uśniemy
będzie się toczył wielki grom
z niebiańskich lewad
na młodość pól na cichy dom
w mosiężnych gniewach
świat nieistnienia skryje nas
wodnistą chustą
zamilknie czas potłucze czas
owale luster

póki się sączy trwania mus
przez godzin upływ
niech się nie stanie by ból rósł
wiążąc nas w supły
chcemy śpiewania gwiazd i raf
lasów pachnących bukiem
świergotu rybitw tnących staw
i dzwonów co jak bukiet
chcemy światłości muzyk twych
dźwięków topieli
jeść da nam takt pić da nam rytm
i da się uweselić

którego wzywam tak rzadko Panie bolesny
skryty w firmamentu konchach
nim przyjdzie noc ostatnia
od żywota pustego bez muzyki bez pieśni
chroń nas


Komentarze